Ula Markowska, redaktor naczelna Tramwaju Cieszyńskiego i Gazety Codziennej. Postrzegana jako silna, często krytyczna dziennikarka. Nie boi się głośno mówić o sprawach niewygodnych i trudnych. Nie brak jej odwagi by wyciągać na światło dzienne tematy, których inni boją się ruszyć? Skąd w niej ta szczerość? Jaka naprawdę jest Ula, której nie znacie?

Ula: Nigdy nie udzielałam wywiadu, zawsze odmawiałam. Wolę słuchać niż mówić. Wiąże się z tym nawet początek mojej kariery i decyzja pozostania w tym zawodzie. Rozpoczynając praktykę uczestniczyłam w konferencji prasowej z obecnością pełniącego wtedy funkcję Premiera RP Jerzego Buzka. Tłum dziennikarzy ruszył do przodu, a ja z nieśmiałością zajęłam jedno z ostatnich miejsc. Przy wyjściu premier przysiadł się do mnie i powiedział mi, „będziesz dobrą dziennikarką, słuchasz, a nie walczysz o zdjęcie i pocięty materiał”. Spotkaliśmy się po wielu latach przy okazji kolejnej konferencji. Rozpoznał mnie bez problemu, bo znów siedziałam w ostatnim rzędzie.

Kasia: Teraz zdecydowałaś się o sobie opowiedzieć, skąd ta zmiana?

Czuję, że już mogę opowiedzieć kim jestem, mając nadzieję, że ta historia komuś pomoże. Moje doświadczenie zawodowe utkane jest spotkaniami i przede wszystkim trudnymi historiami ludzi. Chcę zburzyć stereotyp silnych kobiet „z kamienia”. Każdy z czymś walczy. Jesteśmy specjalistami w ocenianiu innych bazując na pozorach, bez fatygi szukania prawdy.

Dlaczego tak lubimy oceniać innych?

Bo skrywamy dzięki temu to, z czym sami sobie nie radzimy. Skupiając uwagę na kimś obok, nie musimy patrzeć na siebie i czujemy się przez to lepsi. To właśnie niesprawiedliwa ocena społeczeństwa sprawiła, że postanowiłam szczelnie otulić prawdę o sobie, ale to też ochrona moich córek. Postawiłam sobie w końcu pytanie „dlaczego”? Przecież to prawda o mnie. Często wydaje nam się, że jeśli czegoś nie wypowiemy na głos, to tego nie ma. Jednak kiedy odważysz się, staniesz przed sobą i powiesz „Tak było, oto, kim jestem”, to poczujesz, że masz do tego prawo, bez względu na to jak ludzie cię ocenią.

Nie musisz tracić energii na chowanie się, pozbywasz się lęku, że ktoś odkryje prawdę. Chyba powinniśmy maksymalnie ograniczyć liczbę osób, których opinia jest dla nas ważna, prawda?

Tak, bo bez względu na to co zrobimy i tak nas oceniają. Byłam w trudnym małżeństwie, codziennie przygniatały mnie oceny męża. Dopiero po roku od rozwodu zadałam sobie pytanie, czy on jest dla mnie autorytetem? Ktoś, kto niszczył moją samoocenę tyle lat? Nie! Niesłuszna ocena boli, ale gdy mamy dla siebie i swoich osiągnięć szacunek, to nie powinna wpłynąć negatywnie na nasz obraz siebie. Ludzie, którzy sami siebie szanują potrafią obiektywnie stwierdzić, czy opinia z zewnątrz jest istotna i rzetelna. Jeśli się nie szanujesz łakniesz tych dobrych i bronisz się przed negatywnymi. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego siebie nie szanuję. Dopóki tego nie zrobisz będziesz zakompleksiony, będziesz oskarżać się o słabość, o to, że jesteś niewystarczający. Stanięcie w prawdzie to początek skutecznej terapii. Przez całe życie zamykałam oczy, udając, że „to” nie istnieje. Zbudowałam sobie pancerz, który mnie chronił, ale z czasem stawał się tak ciężki, że czasem nie mogłam zrobić kroku.

Kluczem, by coś zmienić jest uświadomienie sobie, że to właśnie ta niewypowiedziana przeszłość nas trzyma?

Tak. Mnie zmobilizowało spotkanie z kobietą, która mimo trudnego życia jest osobą radosną i otwartą. Ona zadawała mi tylko pytania. Nie dała mi gotowej recepty. Przeszłość ją ukształtowała, ale ona przekształciła ją we wzmacniające doświadczenie. Zauważyłam, że usprawiedliwiam się, by nie podjąć wysiłku, by na te trudne pytania sobie nie odpowiedzieć. Poczułam, że chcę to zmienić. To nie jest łatwe. Musisz zaakceptować całą siebie, każdą bliznę na swoim ciele i to, co się dzieje wewnątrz. To, że nie jesteś doskonała i nie musisz być, masz prawo do popełniania błędów i nie zawsze musisz „dawać radę”, bo to rysuje nasz fałszywy obraz. Zawsze mnie wkurzało, kiedy ludzie nie znający mnie mówili „musiałaś mieć świetne życie, skoro jesteś tak pewna siebie”. No nie, zupełnie nie tak.

Często jest odwrotnie, prawda? Trudne życie hartuje, ale to nie jest ta siła, o którą powinno nam chodzić, tylko pancerz o którym mówiłaś.

Tak, ale można go zrzucić. Zawsze znajdzie się ktoś, kto pokaże, że można inaczej, ale decyzja należy do ciebie. Mam koleżanki z dzieciństwa, które od lat usprawiedliwiają się ciężkim życiem. Twierdzą, że mają prawo tkwić w problemach, nie są zdolne nawet do pracy, bo nikt ich nie nauczył inaczej. To szukanie na siłę wymówek zdrowotnych, a nawet wmawianie sobie kolejnych trudności. Lubimy drapać rany. Jednak wyszłyśmy z tego samego środowiska, co pokazuje, że przeżycia i trudności można pokonać.

To nie ich wina, że życie potoczyło się tak, a nie inaczej, ale ich odpowiedzialność co z tym zrobią.

Właśnie, historii nie zmienisz, ale może zobaczysz cud, że udało ci się dotrzeć tak daleko. Wychowałam się w domu dziecka. Gdy miałam 14 lat wychowawca zaciągnął mnie do teatru. To była magia. Zniknął świat z którym sobie nie radziłam. Zostawiłam trudności z płaszczem w szatni i byłam kimś zupełnie innym, nie gorszym od innych widzów na sali. To dało mi też anonimowość. To jedno wyjście do teatru uratowało mnie jako Ulę. Nie czułam się tam obco, tak jak wśród rówieśników, którzy pili, brali narkotyki. Świadoma izolacja od tego środowiska nabrała sensu, mimo, że na co dzień przysparzała mi wiele trudności.

Co się wydarzyło, że się tam znalazłaś?

Miałam 4 lata gdy zginął mój tata. Mama nie radziła sobie, wpadła w alkoholizm. Pewnego dnia sąsiadka znalazła mnie w grudniu w szopie, wtedy 5letnią, w samej piżamce i zawiozła do dziadków. Oni, prości górale z Podhala, byli moją rodziną do 11go roku życia. Z perspektywy widzę, że pewnym osobom nadajemy wyolbrzymione znaczenie, ale to pozwala zachować poczucie normalności. Chłonęłam wszystko, co do mnie mówili, co chcieli mi przekazać. Dziadek często powtarzał „pamiętaj, bez względu na to kim będziesz ucz się pokory, bo nawet jak na wysoką grzędę wejdziesz to zawsze dziurę w d… widać.” Niezbyt elegancko, ale prawdziwie. To był czas odpowiednich obowiązków i bezpieczeństwa. W domu nie było wiele czułości – jednak było dużo dobra. Było trudno finansowo, więc nigdy o nic nie prosiłam.
Kiedyś babcia powiedziała, że jak złapię świetliki i wypuszczając je na głos wypowiem życzenie, to się spełni. Potem z ukrycia słuchała tych moich marzeń o nowych trampkach, kredkach, drewnianym wózku, a nawet by czereśnie dojrzały szybciej. Później spełniała te marzenia, a dla mnie to była magia. Nawet te czereśnie zdawały się dojrzewać szybciej. Dziadek uczył mnie też przezwyciężać strach przed gęsiami, ciemnością czy choćby ćmami. Na wszystko lekarstwem stawały się wymyślane przez niego historie. I tak np. znienawidzone ćmy stały się stworzeniami najbardziej chronionymi. Skrzydełka ćmy są kruche i pokryte pyłem. Gdy ćma przelatuje nad głową dziecka, zrzuca ten proszek dając piękne sny. Jak więc poranione mocno dziecko mogło w tą historię nie uwierzyć? To niewielkie rzeczy i zwykłe bajki, ale dla mnie były bardzo ważne.
Babcia zmarła, kiedy miałam 11 lat, dziadek odszedł niewiele później. Znów trafiłam do mamy, która była już wtedy w drugim małżeństwie i nadal piła. Miałam wrażenie, że wzięła mnie tylko z powodu renty po tacie. Zburzył się mój bezpieczny świat. Zaczęła się przemoc fizyczna i psychiczna. Gdy miałam 12 lat pół roku spędziłam w szpitalu, ponieważ ojczym bardzo brutalnie mnie zgwałcił. Nawet teraz trudno mi o tym mówić. Samo zdarzenie było traumatyczne, a traktowanie przez personel medyczny spowodowało kolejną traumę. Pielęgniarki były opryskliwe, nie było obok mnie psychologa. Dostawałam tylko leki przepisane przez psychiatrę. Nikt, oprócz jednego lekarza, nie próbował ze mną rozmawiać o tym, co się stało. Ze szpitala trafiłam już do placówki opiekuńczej. To był dla mnie nowy świat, nieprzyjazny i trudny, pełen emocji tłumionych psychotropami. Jednak to był świat, który być może uratował mi życie.

Jakie uczucia wtedy w tobie dominowały?

Czułam się winna. To poczucie winy i kiepska samoocena dominowały w całym dotychczasowym życiu. Rozpoczęcie samodzielności było kolejnym trudnym momentem. Zostawiona sama sobie w nowym i dużym mieście rozpoczęłam pracę gońca w radiu, tak trafiłam do mediów. Uczyłam się życia od podstaw. Wychodząc z placówki opiekuńczej, nie wiedziałam ile kosztuje chleb czy kilogram cukru. Popełniłam po drodze dużo błędów, ale uczyłam się życia powoli. Z emocjami tak łatwo nie było. Bardzo szybko obudziła się potrzeba, by mieć obok kogoś bliskiego. Potrzeba miłości jest naturalna dla każdego, szczególnie dla dzieci z trudnymi doświadczeniami. Niemal każda z moich koleżanek w ciągu kilku miesięcy po opuszczeniu placówki wchodziła w związki bądź wychodziły za mąż. Pakowałyśmy się w to pogubione i nieprzygotowane, i łatwo było nami manipulować. Większość z nich zakończyła te związki rozwodem, dopiero kolejne bywały bardziej udane.
Pracując już w mediach wraz z siostrami zakonnymi zorganizowałyśmy mieszkanie dla dziewcząt wychodzących z placówek, żeby miały lepszy start w normalne życie i nie szukały na siłę mężczyzny, który się nimi zaopiekuje. Siostry uczyły, jak utrzymać pracę, bo osobom z domu dziecka często wystarczy, że ktoś im zwróci uwagę, a od razu wszystko rzucają. Widzą tylko atak na siebie, a stereotyp, że to złodzieje, oszuści i lenie, nie pomaga. Sama słysząc to wiele razy przestałam mówić skąd jestem. To były nawarstwiające i utrwalające się we mnie blokady.
W wieku 21 lat zostałam mamą. Przerażona, rodziłam córkę będąc w domu samotnej matki. To był ogromny zwrot w moim życiu – nagle musiałam wydorośleć, wziąć za kogoś odpowiedzialność, poradzić sobie sama. Niestety dla ojca dziecka i jego rodziców nie byłam wystarczającą kandydatką na żonę. Tak się skończyła wielka miłość.

Miałaś wtedy już takie myśli? Byłaś bardzo dojrzała.

Życie mnie tego nauczyło rzucając na głęboką wodę. Lęki nie spowodowały chęci oddania córki do adopcji. Wreszcie miałam kogoś, kogo mogę kochać i kto kocha mnie bezwarunkowo. Być może było to wtedy egoistyczne. Niestety, gdy córka miała 2 miesiące okazało się, że jest chora. Pierwsze lata spędziłyśmy głównie w szpitalu. Tylko praca i opiekowanie się dzieckiem. Nic oprócz jej zdrowia się nie liczyło. Dziś, mimo że lekarze nie dawali jej szans, studiuje. Jestem z niej bardzo dumna. Przekonałam się, że jak nie dostajesz miłości i czułości w życiu to nie znaczy, że jesteś jej pozbawiona. Rekompensowałam swoje braki, dając czułość córce. Mając 21 lat potrafi powiedzieć, że potrzebuje się przytulić. Druga, która ma 15 lat, robi to samo, pomimo, że była wychowywana w zupełnie innych warunkach. To jakim chcesz być rodzicem, to w dużej mierze kwestia wyboru.

Miałaś jakiekolwiek wsparcie od ojca pierwszej córki, jego rodziny?

Nie. Do dziś nie wiem, jak sobie wtedy dałam radę finansowo i psychicznie. Tak wiele wtedy wypierałam, że wielu sytuacji nie jestem w stanie sobie nawet przypomnieć. Dostawałam początkowo 600 zł alimentów, ale po roku zmniejszono mi je do 260 zł. Mój były chłopak miał znajomości, a ja nie miałam szans z nim walczyć. Później było trochę łatwiej – dorabiałam, były świadczenia pielęgnacyjne, dałam sobie jakoś radę.

Jak to się stało, że po tak trudnych doświadczeniach odważyłaś się zaufać kolejnemu mężczyźnie?

Wydawał mi się bardzo ciepły. Nie przeszkadzało mu to, że już mam córkę i że wychowałam się w domu dziecka.

Od razu mu wszystko opowiedziałaś?

Nie, oczywiście, że nie, ale wiedziałam, że muszę być wobec niego uczciwa, jeśli chcę zbudować trwały związek. Nie byłam w stanie opowiadać o szczegółach, tego chyba nigdy nie będę w stanie zrobić, ale opowiedziałam o najważniejszych wydarzeniach. Dwa pierwsze lata to był dobry okres, poznawaliśmy się, a mnie nie zapalały się żadne czerwone lampki. Widziałam szansę stworzenia córce rodziny, której ja sama też bardzo potrzebowałam. Zaufałam i wzięliśmy ślub.
Niestety mąż rok po roku stawał się coraz bardziej opryskliwy i wulgarny. Być może wpływ na to miała zmiana pracy. Górnictwo okazało się mieć na niego zły wpływ, a może bardziej koledzy z pracy, dla których nazywanie swoich żon miotłami było zabawne. Nie nadużywał alkoholu, ale atmosfera była ciężka. Próbowałam to ratować. Gdy młodsza córka była w pierwszej klasie wyprowadziłyśmy się na pół roku. To nim wstrząsnęło, ale poprawa trwała krótko. Po około roku wszystko wróciło, dzień bez awantury był dniem straconym. Starsza córka wyprowadziła się w pierwszej klasie liceum do bursy, nie chciała z nim mieszkać. To był dla mnie sygnał, że już za dużo. Po raz pierwszy w życiu spisałam plan. Wiedziałam, że muszę znaleźć mieszkanie i pracę. Zostałam w Cieszynie łudząc się, że młodsza córka będzie miała kontakt z ojcem. Znajoma dała mi pracę w kwiaciarni, na pół etatu, dodatkowo pisałam dla gazety. Mimo braku stabilizacji finansowej miałam pewność, że sobie poradzę. Wyprowadziłam się w ciągu jednego weekendu, znalazłam mieszkanie
i jakoś znowu dałam sobie radę. Potem pojawiła praca w mediach lokalnych. Stworzyliśmy Tramwaj Cieszyński. Jestem więc w dobrym miejscu.

Uderza mnie słowo „jakoś”. Nigdy nie mamy 100% pewności, prawda?

Dokładnie tak. Nadszedł w końcu moment, kiedy już nie chcę, żeby było „jakoś”. Chcę świadomie robić to, czego pragnę, nie to co muszę. Dalej jestem samotną matką, po 13 latach trudnego małżeństwa, z dwójką dzieci, którym muszę zapewnić utrzymanie, ale oprócz tego jest kilka rzeczy, na których mi naprawdę zależy. Zaczynam lepiej o sobie myśleć i zauważam, że wiele rzeczy przychodzi mi z większą łatwością. Patrzę na to jak na dar. Może gdybym to odkryła jako młoda osoba, inaczej wykorzystałabym pojawiające się szanse, a na pewno bym je dostrzegła. Jednak skupiałam się na tym, co wtedy było ważniejsze. Jeśli długo napotykasz tylko trudności, to przychodzi taki moment, że boisz się najmniejszego ryzyka. Nie wierzysz w siebie, nie odważysz się zrobić jednego niepewnego kroku.

Spójrz, jaki paradoks. Tak wiele zniosłaś, poradziłaś sobie z takimi trudnościami, że niejeden człowiek dawno już by się poddał, a Ty nie wierzysz w siebie.

Bo takie historie odbierają poczucie własnej wartości. Moje córki są tu dla mnie bardzo surowe. Często zadają pytanie, „dlaczego mam wiarę w siebie na poziomie kostek”? Gdy ktoś chwali moją pracę, często jeszcze pojawia się we mnie niedowierzanie. Są takie momenty, gdy mimo że zrobiłam coś świetnie, to jedno słowo zjadliwej krytyki totalnie mnie łamie. Szczególnie, gdy ta krytyka pochodzi od kobiety. Doświadczenia z mężczyznami trochę mnie uodporniły na ich agresję słowną. Może to moja wielka potrzeba akceptacji w świecie kobiecym, albo coś innego, co jeszcze muszę przepracować.

Tak, nie wszystko widzimy od razu. Ludzie często myślą, że jak pójdą do psychologa to za miesiąc będzie dobrze. A to lata pracy, składanie powolutku w całość. To bezpieczniejsze, bo gdyby nagle z całą siłą dotarło do nas co się wydarzyło, to mogłoby nas to zabić.

U mnie to odkrywanie zaczęło się już w ostatnich latach małżeństwa, kiedy każde słowo mojego męża było krytyką. Widziałam, że nigdy nie zasłużę sobie, by dobrze o mnie myślał. Musiałam sobie odpowiedzieć, czy chcę przez resztę życia udowadniać coś, czego on i tak nie doceni. Wtedy zaczęłam tak naprawdę myśleć o sobie.
Wiem, że przeprowadzka, rozwód są trudne dla wielu kobiet. Nie oceniam ich, bo nigdy nie byłam przywiązana do miejsca. Często zostają w związkach przemocowych myśląc, że sobie same nie poradzą. Jak całe życie mieszkasz z rodzicami, potem z mężem, to nie wyobrażasz sobie życia w niepewności, czy będzie Cię stać na rachunki. Często to problemem z zaakceptowaniem samotności. To trudne, ale nie aż tak straszne. Nie boję się samotności, spędzania czasu sama ze sobą. Jasne, muszę sama zadbać o finanse, wykształcenie dzieci, muszę też sama nosić ciężkie rzeczy, malować ściany, przesuwać meble i naprawiać kran, ale daje mi to satysfakcję. Jesteśmy przyzwyczajone do życia po coś, dla kogoś, spełniamy oczekiwania. Dlatego chyba tak trudno odpowiedzieć sobie na pytanie „kim jestem”, większość z nas nawet nie próbuje go sobie zadawać.

To, że musiałaś być samodzielna przez całe życie pozwoliło ci później łatwiej podjąć decyzję o rozstaniu, ale przecież jak każdy człowiek masz potrzebę bliskości.

Oczywiście. W końcu zaczęłam przyznawać, że chcę ułożyć sobie życie. Chcę być kochana, ale teraz wiem, jakiego związku chcę. Dopóki nie rozliczysz się z przeszłością i nie odpowiesz sobie czego chcesz, a czego nie chcesz, to nie ruszysz z miejsca, a na pewno wpakujesz się w kolejną toksyczną relację. Wierzę w to, że już potrafię rozpoznać szczere uczucie. Dlaczego ma mnie nic dobrego w życiu nie spotykać?

Patrząc z perspektywy czasu na swoje związki, potrafisz powiedzieć, dlaczego wchodziłaś w takie relacje? Rozumiem, że w twoim mężu coś się obudziło, ale to oznacza, że już tam było.

Tak, ale nie chciałam widzieć sygnałów. Bierzemy ze związków coś, czego w danej chwili potrzebujemy, projektując go sobie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Wchodzenie w niekorzystne relacje bierze się z kompleksów, z braku szacunku do siebie. Przez lata, żyjąc w spięciu i umniejszaniu siebie, każdy niewielki, dobry gest odbierałam jak wielkie WOW! Teraz widzę, że to coś, co mi się po prostu należy jako człowiekowi. Staram się tego uczyć moje córki. Nie chodzi o bycie roszczeniowym, ale o szanowanie własnych potrzeb i stawianie granic. Jak każda matka boję się, że będą powielały moje błędy. Wiem, że muszą żyć po swojemu, zebrać swoje doświadczenia, także te trudne. Mają dużo wolności, prawo do oceny siebie i decydowania o sobie. Inaczej nie będą gotowe na to, by o siebie zawalczyć.

Piękne.

Mam nadzieję, że jak będę stara, to potwierdzę czy mi się to udało, bo to czy dobrze wychowaliśmy dzieci ocenimy dopiero widząc, jak radzą sobie z własnym życiem. Miałyśmy też trudne doświadczenia, dziewczyny nie radziły sobie z problemami, jak większość nastolatków z rozbitych rodzin. Młodsza miała moment ucieczki w złe towarzystwo, uciekła nawet z domu za wielką miłością, która z czasem okazała się jednak bardzo mała. To był ciężki bunt. Musiałam sobie odpowiedzieć, gdzie popełniłam błąd i przyznać się do niego. Przepracować to w sobie, ale i z nią. Nie odrzucić jej i nie dać odczuć, że mnie zawiodła, że to zaważyło w jakiś sposób na moich uczuciach do niej. Przeciwnie, jeszcze bardziej zaczęłam dbać o naszą relację pokazując, że ją rozumiem. Dzięki temu dzisiaj jest lepiej i sama wybiera inne środowisko.
Potrzebowałam wstrząsu, by zauważyć, że dopóki nie zajmę się sobą, to nie będę mogła odpowiednio zająć się moimi dziećmi w ich trudnych momentach, bo moje problemy będą wracać. Nigdy jednak nie wykorzystywałam swojej sytuacji, by wzbudzać poczucie winy
u dzieci, nie bagatelizowałam ich problemów porównując do moich. To, co przeżywają jest dla nich trudne na ten moment i kropka.

A czy one znają twoją historię?

Wiedzą o domu dziecka, o historii moich dziadków, mojego taty, o braku kontaktu z mamą, ale nie znają szczegółów. Być może znając je lepiej, rozumiałyby mój lęk o nie. Doświadczyłam brutalności – strasznej, upokarzającej, i najbardziej boję się tego, że i je to spotka. Długo pilnowałam ich jak kwoka, ale zrozumiałam, że czują się osaczone. Przyjdzie czas, że z nimi usiądę i opowiem moją historię, ale nigdy nie chciałam, żeby były nią obciążone i czuły obowiązek traktowania mnie jakoś szczególnie. Nie wiedząc, mogły sobie czasem na mnie pokrzyczeć, zbuntować się. Nie musiały niczego w sobie tłumić.

Rozumiem motywację, ale ukrywając prawdę pozwalasz, by problem ciebie obciążał, co daje mężczyznom większe przyzwolenie na podobne zachowania. Akcja #metoo pokazała, że można szukać pomocy. Większość osób, które przeszły takie doświadczenia udaje, że problem nie istnieje. Wychowują dzieci robiąc z seksu tabu, a to tylko pogarsza sytuację, bo są one wtedy bezbronne wobec tego rodzaju przemocy.

Z pewnością tak. Tylko ja wolałam znaleźć inny sposób, żeby moje dziewczyny uświadomić, nie mówiąc wprost o sobie. Dzieliłam się z nimi moimi opiniami, rozmawiałam, podrzucałam książki o tej tematyce, oglądałyśmy filmy. Rozumieją, że takie zagrożenia istnieją. Kobiety boją się o tym mówić, bo żyjemy w kulturze gwałtu. Temat jest omawiany, ale bardzo spłaszczamy problem, podchodząc do molestowania lekceważąco. Ofiary słyszą „przesadzasz”, „co ci się takiego stało”. Najgorsze, że słyszą to często od innych kobiet.

Dokładnie, od niedawna zaczyna się mówić o gwałtach w małżeństwie, jakby to było nierealne.

Tak. Rozmawiałam z jedną Panią Profesor na ten temat. Zszokowało mnie gdy powiedziała: „No przestań, wymyślacie. Nie powiesz, że nie sprawia Ci przyjemności jak obcy mężczyzna cię klepnie w tyłek, nie chcesz się tylko przyznać.” Wszędzie spotykam kobiety, które akceptują takie zachowanie. Dwa lata temu prowadziliśmy akcję „Stop przemocy” pod hasłem „Nie mów mojej córce jak ma się ubierać i zachowywać, ale naucz swojego syna, że nie wolno krzywdzić kobiet”. Ze strony wielu nauczycielek nie było współpracy, bo twierdziły, że nie dziwią się zachowaniu chłopców, bo dziewczyny ich prowokują. Ta akcja pokazała, że problem jest dużo głębszy, niż nam się wydaje. Dlatego nie dziwię się kobietom, że nie chcą mówić o swoich doświadczeniach, bo chyba trudniejsze jest to, co potem jest ich udziałem. Musimy edukować społeczeństwo, by na te historie reagowało
w odpowiedni sposób.

Wróciłyśmy do lęku przed oceną i wykluczeniem. Zmierzając do podsumowania – od czego należy zacząć budowanie poczucia własnej wartości? Bo część osób, które przeczytają ten wywiad pomyśli „ja miałam ciężej, nie mogę nic zmienić”, inne „nie było tak źle, więc trzeba żyć dalej”. Jak zachęcić ludzi, by stanęli w prawdzie, jak to pięknie określasz, zobaczyli skąd biorą się ich trudności i zdecydowali, że chcą to zmienić?

Najpierw trzeba usłyszeć pytanie. Powinno się jak najczęściej pojawiać w otoczeniu, stymulować. To musi być dobry moment i słowa, które trafią prosto w serce. Pytanie, które mnie zmobilizowało do pracy nad sobą brzmiało: „kim jestem i gdzie jest moje miejsce?” Jak to właściwe pytanie będzie powracać, to w końcu zapragniemy naprawdę sobie na nie odpowiedzieć. Możemy robić setki wykładów dla kobiet, ale żeby chciały ich naprawdę wysłuchać, muszą zadać sobie odpowiednie pytanie, a dla każdej jest to inne pytanie i chcieć poszukać odpowiedzi. Może na początku będą głuche na wszystko, będą traktowały to jak bzdury albo wymądrzanie się, ale za którymś razem coś je poruszy. Na początku zwykle usprawiedliwiamy się, żeby nie zmierzyć się z problemem. Zadajemy sobie mnóstwo trudu, by wyprzeć to, co w nas trudne.

Jest ogromny trend na rozwój osobisty, niestety wiele z propozycji to ślizganie się po powierzchni. Zapalę kadzidełko, zaśpiewam mantrę i już jestem lepszym człowiekiem, bez całej tej pracy nad sobą. Nie ma nauki, wniosków.

To właśnie jest ta prawda o której mówimy. Jeśli coś jest prawdziwe to przyniesie rezultat, prędzej czy później. Jeżeli coś jest „plastikowe”, poczujesz się lepiej przez chwilę, a potem wszystko wróci. Ale jak ktoś zaczyna się chociaż ślizgać po temacie, to jest szansa, że kiedyś to właściwe pytanie usłyszy i porzuci tą sztucznie uduchowioną otoczkę, wrzucanie na Facebooka masy zdjęć i cytatów, które tak naprawdę niczego nie zmieniają. Trzeba napisać swój cytat, wtedy to jest prawda. To strach uruchamia blokadę. Trzeba go zrozumieć i oswoić, wiedzieć, skąd się wziął, że był kiedyś potrzebny. Każda emocja jest potrzebna, daje nam ważną informację.

Zdradzisz nam na koniec swój cytat?

Moje życie pisze mój cytat. Dzisiaj to: Miarą sukcesu nie jest to, jak inni widzą twoje życie, ale to, jak ty je widzisz. Przez życie idą ze mną również słowa dziadka: „Tylko człowiek głupi i niepokorny wysoko głowę nosi.” Pomaga mi w życiu to, że nie potrzebuję sławy czy rozpoznawalności. Do każdego tematu podchodzę pokornie. Często też wspominam słowa babci, że jak wypowiesz marzenie na głos, to się spełni. Czasem je wypowiadam, chociaż wokół nie ma świetlików i nikt jak babcia moich marzeń nie słucha. Daje mi to jednak poczucie, że marzenie ma prawo stać się rzeczywistością. Kierujesz swoimi emocjami i zaczynasz wierzyć w to, czego chcesz. Musisz wierzyć.

 

Wywiad ukazał się pierwotnie w specjalnym wydaniu miesięcznika Tramwaj Cieszyński (Tramwajem do zmian), w ramach projektu Ja – Tu i Teraz.

Udostępnij: