„ … zamiast wakacji all in inclusive na końcu świata wolą spędzić czas z tatą i mężem na Mazurach, że zależy im, aby był wtedy wolny od telefonów, maili, pracy, aby był tam z nimi i dla nich”.

Dzisiejszy poranek był dla Marka bardzo łaskawy. Pomimo, iż tak bardzo rano nie chciało mu się wstawać, jednak i tym razem jego życiowa cecha – zawziętość, no dobra może i nawet upartość wzięła górę. Szybko wygrzebał się z łóżka, nie chciał budzić żony, więc przygotowane przez nią wieczorem kanapki zapakował do modnej obecnie woskowijki z bawełny i pszczelego wosku, do termosu zrobił ulubioną zieloną herbatę. Wszystko zapakował do plecaka, w którym czekał już aparat fotograficzny i dwa obiektywy – jeden z szerokim kątem, gdyby wschód słońca okazał się łaskawy, a drugi z mocnym zoomem, gdyby coś w naturze trzeba było bardziej przybliżyć. Zatrzasnął za sobą drzwi swojego ukochanego kam – pera, wsiadł na rower i popędził wcześniej opracowaną trasą. Zaraz kiedy ruszył, poczuł pewien dyskomfort, że jedzie bez śniadania, od wielu lat tak bardzo przestrzega tej zasady, aby do godziny od wstania z łóżka zjeść choć lekkie śniadanie i to bezwzględnie przed pierwszym łykiem kawy. Dziś zrobił wyjątek, bo słońce wkrótce wyjdzie ponad horyzont, więc sam przed sobą się usprawiedliwił.

Rzucił okiem na wszystkowiedzący zegarek – kiedy zobaczył tempo i tętno, sam do siebie się uśmiechnął i pod nosem nieskromnie wyszeptał „No Mareczku, brawo dla Ciebie”. Przez myśl mu nawet przeszło, że choć za niespełna pół roku będzie miał na pistacjowo-czekoladowym torcie (jak on lubi ten smak) już 60 świeczek, to zdmuchnie je bez problemu za jednym wydechem. Pomyślał sobie nawet, że wolałby, aby na tym torcie, który zapewne dostanie od najbliższych, znalazło się właśnie sześćdziesiąt małych świeczuszek niż dwie woskowe cyfry 6 i 0, a to dlatego, że dla Marka każda świeczka na torcie oznaczałaby choć jedną rzecz do zrobienia, która jest wciąż przed nim. Od dłuższego czasu wyznaje zasadę, że jeżeli człowiek wciąż ma więcej planów niż wspomnień, to lepiej o nim świadczy.

Jak w myślach wrócił do niego widok z zegarka pomyślał sobie nieskromnie, że takimi wynikami mógłby zawstydzić niejednego czterdziestolatka.

Oj, ile on ma wciąż tych planów, odkąd przecież przeprowadził się z żoną do swojego ukochanego domu w górach, odkąd zwolnił, odkąd zaczął mniej pracować, odkąd znalazł więcej czasu na to, co tak bardzo zawsze lubił, a nigdy nie miał na te pasje dość czasu, wreszcie w jego życiu pojawił się wewnętrzny spokój, jego środek otuliła radość, a serce dosłownie i w przenośni zaczęło bić wolno i miarowo.

Szybko policzył w głowie – tak, to zdarzyło się prawie czternaście lat temu, kiedy wracał ze służbowego spotkania. Miał zostać na noc w hotelu, ale rano w biurze spotkanie, które wtedy było dla niego nie do odwołania, nie do ruszenia, więc postanowił czterysta kilometrów przejechać w nocy w towarzystwie dwóch red buli, trzech podwójnych espresso i dwóch hot dogów. Plan się miał udać, przecież zawsze się udawało.

Jasne, że od kilku lat żona zwracała mu uwagę, że jedynym lekarzem, do którego chodzi regularnie to dentysta, że od dziesięciu lat nie robił badań, nawet grypy zwalcza na przemian aspiryną i innymi proszkami do rozpuszczenia o smaku malinowym. No, ale co tam, przecież czuł się właściwie dobrze, lekka nadwaga – ale który jego kolega w tym wieku jej nie ma, pojawiająca się znienacka senność – no, ale wiadomo, ciągle coś, a wysypiać się będzie na emeryturze. Teraz świat go potrzebuje, korporacja, nowe projekty, nowe plany – ach, królem życia wszak teraz jest.

I tylko jak tak kończył do trzecie espresso, to poczuł jakiś ucisk w piersiach i oddech tak płytki, no dobra, właściwie to brak oddechu, dobrze, że pas zieleni był pomiędzy jezdniami, telefon blisko i światła awaryjne włączyć zdążył. Tego, co było później a właściwe co ciągnęło się za nim prawie rok, woli nie pamiętać.

Dziś pamięta jedynie, jak powoli zaczął wracać do życia, jak w ogrodzie spotkali się wszyscy jego najbliżsi, aby się z nim rozmówić. Choć zapewne wcześnie słyszał już od nich te słowa, to dopiero teraz tak naprawdę usłyszał, dotarło, utkwiło, zapamiętał.

Do teraz pamięta, że miał łzy w oczach, kiedy słyszał od żony i dzieci, że zamiast wakacji all in inclusive na końcu świata wolą spędzić czas z tatą i mężem na Mazurach, że zależy im, aby był wtedy wolny od telefonów, maili, pracy, aby był tam z nimi i dla nich. Pamięta, jak prosili, aby mniej pracował, a żeby więcej był, bardziej żył…

Pamięta też, że kiedy dzieci poszły, a on został z żoną na huśtawce, to tak czule przytuliła się do niego i powiedziała mu – „Widzisz Marku, czy nie warto dbać o siebie, aby poprowadzić córkę do ołtarza, być na weselu syna, patrzeć, jak rosną nasze wnuki, tak zawsze powtarzasz, że chcesz zabrać je do Legolandu i do Mikołaja do Laponii – zwolnij, żyj zdrowo. Miałeś tyle pasji i zainteresowań – lubiłeś jogę, lubiłeś biegać, jeździłeś na rowerze, chodziłeś po górach – a teraz sam popatrz… Mamy dom w górach, do którego zaglądamy jedynie raz na dwa miesiące, boniby daleko i internetu nie ma, a tam tak pięknie jest…”

Marek tego wieczoru długo siedział jeszcze na tej huśtawce, przed oczami pojawiały mu się wszystkie zatracone chwile, zagubione pasje, zarzucony, a kiedyś tak uwielbiany przez niego zdrowy styl życia. Przecież w młodości był zapalonym piłkarzem amatorem, dużo biegał, chodził na siłownię, miał nawet dwa rowery – kolarkę i górski, a teraz z garażu nie chciało mu się nawet wyciągnąć nowego roweru – elektrycznego.

Gdyby wcześniej zwolnił, mniej biegał za czymś – sam nie wiedząc za czym, gdyby jak dawniej robił kontrolne badania, może nie dopuściłby do początków cukrzycy, do problemów z sercem, gdyby jadł zdrowo i regularnie, nie miałby teraz tak wysokiego cholesterolu i tego pieprzonego brzuszka.

Ten przymusowy postój na pasie zieleni był dla niego jak wstrząs, jak otrzeźwienie, takie zatrzymanie. Od tego czasu już on i jego życie było inne. Wrócił do pracy, ale jak się okazało tylko na chwilę, bo wkrótce zmienił na taką od dawna wymarzoną, która dawała wreszcie radość i jemu, i jak się okazało była pomocą dla innych.

Po wspólnej naradzie z żoną dom w mieście zamienili na dom w górach, gdzie widok z tarasu sam mu serce leczył.

Od dzieci dostał matę do jogi, a od żony zegarek taki co kroki liczy i kilometry na rowerze przejechane. Sam kupił wygodne buty górskie, żeby móc bezpiecznie chodzić z aparatem, bo powrócił do zarzuconej pasji fotografowania.

I jak tak chodził samotnie na te wschody i zachody słońca z tym aparatem, to zdał sobie sprawę, że dojrzały i odpowiedzialny to on jest dopiero teraz.

Przedtem był i miał, a obecnie jest – bardziej dla rodziny, bardziej dla najbliższych, bardziej dla siebie. Przedtem zabiegany, zalatany, nie dbający o siebie. To teraz dopiero docenia jak dobrze czuje się sam z sobą, jakim jest oparciem dla rodziny, w końcu stał się wzorem dla dzieci, i wie, że choć już są już dorosłe, a on ciągle im powtarza – „więcej warzyw i owoców, mniej browarka” – to ma świadomość, że i tak się cieszą z „nowego” tatusia.

Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że męskość to nie tylko wzorowe radzenie sobie z codziennymi obowiązkami, z tym co przynosi nam życie, ale męskość nade wszystko to odpowiedzialność, odpowiedzialność przede wszystkim za siebie, a dopiero później za innych. Uświadomił sobie, dlaczego zawsze lecąc samolotem stewardessa instruując każe w przypadku awarii założyć kamizelkę ratunkową najpierw sobie, a dopiero później dziecku, bo jak nie będziesz miał siły pomóc sobie, innym też nie pomożesz.

To takie proste, ale dlaczego zrozumiał to dopiero po tylu latach…

On zrozumiał późno, ale radość jego jest wielka, że dzieci zrozumiały to na czas, bo wie, że dzięki niemu, a właściwie przez to czego on doświadczył, one regularnie się badają, są aktywne, sprawne, radosne. Swoje dzieci, a jego wnuki odżywiają zdrowo i nawet się nie denerwuje, kiedy podsłuchał jak ukradkiem mówią do nich – „Zjedz marcheweczkę, bo powiem dziadkowi…”

Tak, dobry był dla niego ten poranek, bo i słońce wyszło na tyle, że mógł zdjęcia zrobić aparatem z szerokim kątem, a i ptakowi co to tak pięknie śpiewa, w końcu zrobił zdjęcia z bliska tym obiektywem z zoomem, zjadł kanapki, co żona przygotowała, i zieloną herbatę wypił, i w sumie zrobił 28 kilometrów na rowerze, ale co najważniejsze poczuł, że jest w zgodzie z sobą, że jest tym, kim chciał zawsze być, odpowiedzialnym, dojrzałym i dobrym człowiekiem – tutaj się zatrzymał i zawahał, ale po chwili uśmiechnął się do siebie i w duchu przytaknął sam sobie – „Tak jestem nareszcie dobrym i odpowiedzialnym facetem…”

Marcin Pagieła

Udostępnij: