Pierwsza miłość z wiatrem gna, z niepokoju drży…
O tak! To była jej pierwsza miłość. Od razu prawdziwa. Ta jedyna. Motyle w brzuchu i same dobre chwile. Takie życie jej obiecywał, a Wiola uwierzyła; bo chciała wierzyć, bo takiego życia nigdy nie miała. Chodzili na romantyczne spacery nad zalew, tak samo jak bohaterki romansów, które tak lubiła czytać. Wierzyła, że w jej życiu będzie jak w książce, pewnie będą trudne chwile, ale potem… Potem już tylko happy end. Długo, szczęśliwie, dostatnio, jak w bajce. To jej obiecywał, całując delikatnie w usta, znienacka wyjmując zza pleców bukiet kwiatów.
Druga miłość życie zna i z tej pierwszej drwi…
Mąż ten sam, lecz miłość inna. Druga? A może widziana od drugiej strony, od podszewki, jak w tej jego eleganckiej marynarce, którą musiała wyczyścić z własnej krwi. Bo krew z jej rozbitego nosa zabrudziła jego ubranie. Uderzył jakby od niechcenia, na odlew i nie dość szybko się odsunął.
Bić zaczął rok po ślubie. Upijać się – jeszcze szybciej. Z tym że bił i po pijaku, i na trzeźwo. Na początku przepraszał, raz nawet, jak za romantycznych narzeczeńskich czasów, z kwiatami i na kolanach. Oczywiście że mu wybaczała. Był przecież jej pierwszą i prawdziwą miłością. Wierzyła, że jej dobra i szczera miłość zmieni w nim to co złe. Wciąż miała w pamięci szczęśliwe zakończenia z ulubionych książek. Dobro przecież musi zwyciężyć!
A ta trzecia jak tchórz, w drzwiach przekręca klucz, i walizka spakowana już…
Z tym tchórzem to prawda. Z walizką już nie. To znaczy owszem, w myślach tę walizkę pakowała wiele razy. Wrzucała do niej rzeczy dzieci i piękną ślubną fotografię w złotej ramce. Czasami łapała córeczki za ręce i uciekała jak stała: w domowej sukience, tenisówkach noszonych zamiast papci. Tylko torebkę zdążyła złapać. Scenę, że odchodzi wyobrażała sobie tak wiele razy, że uwierzyła w jej prawdziwość. Jak to się działo, że wciąż była w tym mieszkaniu, nasłuchując kroków na schodach?
– Jestem tchórzem, skończonym tchórzem – powtarzała sobie wiele razy. Spakuj walizki, zostaw mu klucz w zamku i zacznij nowe życie. Ratuj siebie, ratuj Kasię i Basię. Ale ten głos w głowie nie miał żadnej mocy sprawczej. Bolał spuchnięty od ciągłych razów nos, złamana ręka goiła się powoli, najszybciej znikały sińce z pleców. Nawet te, które zostawiła sprzączka jego eleganckiego paska. Sama mu go kupiła, bo pasował do garnituru.
Pierwsze kłamstwo, myślisz – ech, zażartował ktoś…
Pierwszy raz uderzył ją ręką w twarz. Kłócili się, nie żeby jakoś bardzo, nawet nie pamięta o co. Nagle plask. Poczuła jego rękę na policzku. Nie uroniła jednej łzy, była bardziej zdziwiona niż przestraszona. Tym bardziej że od razu gorąco przeprosił. To jemu z oczu płynęły łzy, gdy mówił, że nigdy więcej, że nie wie, co w niego wstąpiło. Że to wszystko dlatego, że kocha ją ponad życie. W jego słowach brzmiała czysta szczerość, dlatego uwierzyła, że to nie żart. Wierzyła do kolejnego ciosu.
Drugie kłamstwo – gorzki śmiech, śmiechu nigdy dość…
Więcej się nie tłumaczył, gdy bił. Nawet nie wiedziała, kiedy z romantycznej kochanki stała się więźniarką osadzoną we własnych czterech ścianach. Maltretowaną i okłamywaną żoną. Bił, ale przecież kochał. Takie zdanie gdzieś/kiedyś usłyszała: jak bije, znaczy kocha. Bije z miłości. Nie rozumiała dlaczego. Ona z miłości chce ściskać, całować, przytulać – nigdy bić! Mąż jednak wciąż ją zapewniał, że kocha. Więc uśmiechała się do niego, trochę gorzko, wciąż jednak z uczuciem oddania. Był przecież jej pierwszą miłością…
A to trzecie, gdy już przejdzie przez twój próg, głębiej zrani niż na wojnie wróg…
Nie śmiała zapytać, kim jest Barbara. Słyszała, gdy z czułością wypowiadał to imię do telefonu. Myśląc, że go nie słyszy (?), szeptał: Basieńko… Kiedyś tak czule mówił do niej: Wiolu, Wioletko, Fiołeczku, czasem nawet Violet, po angielsku. Raz nazwał ją swoim Fioletkiem, przypomniała sobie, spoglądając na sinofioletowe plamy na rękach i nogach.
Odważyła się jednak i spytała, czy wciąż ją kocha. Jego „tak” nie brzmiało przekonująco, chociaż powtórzył je kilka razy. I potwierdził, że oczywiście! Jego usta mówiły jedno, jednak całe ciało krzyczało coś przeciwnego. Czy tak właśnie kłamstwo zlewa się z prawdą? Dwa tygodnie później nie przyszedł na noc do domu. Potem znikał na kilka dni. Wracał, coś tam tłumaczył i znowu znikał. Pewnego dnia, pamięta, to była środa, powiedział, że z nimi koniec.
Gdy spytała, co z nią, z dziewczynkami, wzruszył ramionami i wyszedł. Z oczu pociekły jej łzy. Wtedy jeszcze nie potrafiła określić, czy były to łzy rozpaczy, czy ulgi.
Cytaty pochodzą z ballady Bułata Okudżawy Trzy miłości
Jolanta Reisch-Klose