Nie wiadomo, kiedy to się zaczęło, nikt tego nie pamięta. Ale tak się już utarło, że jak coś, to do Adeli. Każdy w rodzinie to wiedział. Wystarczyło zapytać. Czy iść do miasta przez Parchowiec, czy na skróty przez pola? Czy będzie padać jutro? Czy nanieść więcej drewna? Czy Hankowe przyjadą na majówkę, czy zrejterują jak zawsze? Czy Karol, ten brodacz z Milówka, to rokuje?

Siadało się przy niej i wystarczyło zapytać. Tosia pytała bez słów. Janek miał cały rytuał. Nalewał sobie szklaneczkę jarzębiaku, siadał na ławce przed domem i mówił. Nie żeby ona mu odpowiadała wprost. Co to, to nie. Adela nie dawała jasnych wskazówek. Ale nigdy się nie myliła, jakby przyszłość to było po prostu miejsce jej częstych wycieczek. I jakby wiedziała, co będzie jutro albo za rok. I co dla kogo będzie najlepsze. Jakby czytała z kart.

Wyremontowaliśmy werandę, bo Adela wywróżyła, że będzie ciepłe lato. Tośka poszła za Olka Cieślara, bo Adela dała zielone światło. Babka Stefa nie dała sobie biodra wymienić, bo Adela była przeciwna. Adela wiedziała, i już. Zresztą nawet gdy odeszła, to się mówiło:

no, ciekawe, co by na to powiedziała Adela, co by poradziła.

Mówiły tak nawet bliźniaki, Kazik i Kajtek, którzy jej nie poznali.

Pochowaliśmy ją na wiosnę pod płotem. Ziemia była jeszcze zmarznięta, twarda. Łapy Adeli sztywne, futro szorstkie i matowe. Puste, szklane, mętne oczy nie widziały już nikogo ani niczego. Jesienią tego samego roku przyplątał się rudy kot. To znaczy nie całkiem się przyplątał, tylko Janek go przygarnął. Siedział przed zakładem wulkanizatora po czeskiej stronie. Bida taka, wychudzony, z jednym uchem oberwanym. Janek się zlitował i wziął go na pakę samochodu.

Ale u nas w domu nigdy nie było kota. Przed Adelą były inne psy, ale kotów nie i nikt się za bardzo z rudzielca nie cieszył. Babka Stefa zganiała go z fotela przy piecu, strofując: – Kaj sie ciśniesz, pierunie!

Wszyscy się o niego potykali. Jakoś tak lazł pod nogi. Bliźniaki karmiły go skrawkami ze stołu i tylko im dawał się głaskać. Ale był raczej dziki, chował się za szafę, rzadko się pokazywał. Był może u nas ze trzy tygodnie, gdy pewnego dnia zwinął się w kłębek na posłaniu Adeli na werandzie. Na posłaniu Adeli! Tym samym, którego nikt z nas nie miał serca usunąć, zupełnie jakby pobiegła nad Olzę i zaraz miała wrócić. A tu ten leży!

Tosia wzięła go delikatnie na ręce i przełożyła na fotel, ale wrócił. Następnego dnia babka Stefa wygoniła go miotłą, ale znowu przyszedł. Za każdym razem wracał uparcie. W końcu Janek kazał dać mu spokój i zaczął siadać obok kota ze szklaneczką jarzębiaku. Opierał się o ścianę, podciągał nogi pod brodę i mówił do niego. Nie żeby od razu o coś pytać. Wiadomo, że mały nie był gotów udzielić żadnej odpowiedzi; musieliśmy go wychować.

Ale skoro Adela go przysłała, to nie było rady…

Agata Romaniuk

Udostępnij: