Dobra droga to praca nad gotowością, by nie bać się emocjonalnego zranienia, nie pozostawać w lęku i izolacji, mimo bycia nieidealnym.”

Nigdy nie myślałam, że będę prowadziła Fundację. To znaczy myślałam, a właściwie marzyłam, że będę robiła coś, co w moim systemie wartości będzie miało głębszy sens, będzie komuś naprawdę potrzebne, a mnie da samorealizację.

Tylko… nie bardzo wierzyłam, że mogę to zrobić, że się odważę, że potrafię. Jak więc do tego doszło? Po kolei.

W czasie, czyli na szczęście dawno, dawno temu, kiedy moje poczucie własnej wartości plątało się wokół moich kostek, wykonywałam różne prace nie wiedząc, co sprawia mi satysfakcję. Za to wiedziałam, co sprawia satysfakcję innym – kiedy wykonywałam swoje obowiązki perfekcyjnie, przekraczając oczekiwania. Każdy kolejny szef był zachwycony, zwykle szybko awansowałam, powierzano mi odpowiedzialne zadania. Mimo to ja nigdy nie wydawałam się sobie wystarczająco dobra. Zawsze kończyło się to tym samym – moim wypaleniem zawodowym. Tak bardzo chciałam zasłużyć na akceptację i uznanie, że pomijałam zupełnie własne potrzeby, doprowadzając swoje ciało i umysł do skrajnego wyczerpania. Wtedy zmieniałam firmę i zabawa zaczynała się od nowa. Moje CV to karuzela skrajności, wykonywałam różne prace, szukając tej, która da mi spełnienie. Nie żałuję, bo dało mi to bardzo dużo doświadczenia, a całą nabytą wiedzę i umiejętności dziś wykorzystuję. Pamiętam, kiedy moja terapeutka wytrąciła mnie z wyżej opisanego myślenia, w którym byłam rozpędzona jak chomik na karuzeli. Sprowokowała mnie do zweryfikowania, co o mnie myślą moi znajomi, współpracownicy, rodzina. Okazało się, że myślą zupełnie inaczej, niż ja. „Hmmm… – zadumała się znacząco – skoro tyle osób ma o Pani tak dobre zdanie, to może… może mogą mieć trochę racji?” Ta lekka ironia spowodowała, że mnie zamurowało. Jakoś tak o tym nie myślałam wcześniej. Dlaczego? Dlaczego widziałam siebie jako osobę, która nie da sobie rady sama, która nie ma wsparcia, która w każdej relacji drży, czy jest ok, czy spełnia wymagania, czy nie zostanie odrzucona, skoro fakty mówiły, że mam zasoby i jestem akceptowana? Czemu tylko ja tego nie widziałam? Okazuje się, że nie jestem żadnym wyjątkiem, a taka postawa jest powszechna.

Oczywiście, zmiana nie dzieje się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uświadomić sobie to jedno, ale zmienić własne przekonania, zacząć żyć zgodnie ze swoimi potrzebami, to długa i niełatwa droga. Dla mnie bezwzględnie pierwszym krokiem było otwarcie się na ludzi i pozbycie się lęku, że zostanę odrzucona. To było bardzo trudne, bo poczucie odrzucenia (nie zawsze adekwatne do rzeczywistości) i wstyd towarzyszyły mi od wczesnego dzieciństwa. Jestem wdzięczna, że w moim życiu znalazły się osoby (dużo osób!), z którymi mogłam uczyć się budować bliską, autentyczną relację. Jedną z tych osób jest z pewnością Renia, współzałożycielka naszej Fundacji. To istotne, bo dzięki niej zyskałam nie tylko przyjaźń, wsparcie i akceptację, ale też możliwość realizacji ważnego dla mnie marzenia.

Tak naprawdę myślałyśmy obie, że „Zielone” pozostanie taką malutką organizacją, że od czasu do czasu zrealizujemy niewielki projekt – coś, co się przysłuży lokalnemu społeczeństwu, a nam da trochę satysfakcji. Szybko się okazało, że potrzeby są ogromne i ogromna jest chęć rozwoju naszych odbiorców i odbiorczyń. Działań zaczęło się tworzyć sporo, wokół „Zielonego Pojęcia” zaczęli pojawiać się ludzie, którzy też chcieli zrobić coś dobrego. Przestałyśmy w pewnym momencie nadążać i pojawiło się pytanie – rośniemy? Wiedziałyśmy, że to nieuchronnie oznacza jeszcze większe zaangażowanie, ale przecież… widziałyśmy w tym też coraz większy sens. Tak doszło do przekształcenia „Zielonego” w przedsiębiorstwo społeczne. W Fundacji pojawiły się Kasia, Iwona i Sonia.

To chyba najważniejszy dla mnie fragment tego tekstu. Czym jest przedsiębiorstwo społeczne, dlaczego niektórzy uważają, że to trudny rodzaj działalności?

Przedsiębiorstwo społeczne to specyficzny typ podmiotu gospodarczego, w działalności którego na pierwszy plan wysuwają się nie zyski i ich maksymalizacja, lecz cele społeczne. Jednym z warunków, jakie musiałyśmy spełnić, była integracja społeczna i zawodowa określonych kategorii osób, co bardzo upraszczając, sprowadza się do zatrudnienia pracowników z grup: osób zagrożonych ubóstwem, wykluczeniem społecznym, osób bezrobotnych, osób o umiarkowanym lub znacznym stopniu niepełnosprawności, osób z zaburzeniami psychicznymi. Pracuję w biznesie. Wiem, co większość pracodawców pomyśli. Szaleństwo. Jak opierać funkcjonowanie organizacji, która ma zarabiać, na takim zespole? Zupełnie się z tym nie zgadzam i prawdę mówiąc nie miałam cienia wątpliwości, że to dobry pomysł, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będą TE osoby.

Na co dzień pracuję z firmami i organizacjami z różnych branż; zwykle przebywam z tworzącymi je osobami kilka dni podczas warsztatów. Praca, którą wykonuję, zrewolucjonizowała moje myślenie o tym kto i dlaczego pracuje na danym stanowisku, kto tworzy firmy zarabiające najwięcej, także te najbardziej rozpoznawalne, kto jest „prawdziwym człowiekiem sukcesu”. Wydawałoby się, że zawsze są to ludzie z wysokim poczuciem własnej wartości, poukładani, bez tak zwanych „problemów”. Nic bardziej mylnego. Freud powiedział kiedyś, że „nie ma ludzi zdrowych, są tylko niezdiagnozowani” i chyba jest w tym ziarno prawdy. Odkrywałam krok po kroku, że osoby odnoszące sukcesy i będące bardzo skutecznymi szefami i pracownikami, nie są ideałami. Często mają spore, różnorodne problemy. Ale się nie poddają, pracują nad sobą, zmieniają się i osiągają swoje cele. Szybko też zauważyłam, że tym, co znacznie zwiększa szansę osiągnięcia tych sukcesów jest sytuacja, w której w zespole panuje współpraca i AKCEPTACJA, w której udzielamy sobie wsparcia. Dlatego pomyślałam, że nawet, jeśli zatrudnimy osoby z tak zwanych grup zagrożonych wykluczeniem, to wcale nie oznacza, że będą to osoby mniej zdolne, mniej wykształcone czy efektywne, niż pracownicy w innych firmach. Ba, pomyślałam wręcz, że to świetna okazja by odwdzięczyć się za to, co ja wcześniej dostałam i by móc dać akceptujące środowisko pracy komuś, kto potrzebuje go, by poczuć się pewniej i wzrastać.

Rozpoczęłyśmy poszukiwania potencjalnych kandydatek bądź kandydatów. Pierwszy wybór wydał nam się oczywisty – Iwona złożyła swoje cv w Fundacji z własnej inicjatywy. Zdziwiło nas to, miałyśmy poczucie, że jej kwalifikacje są bardzo wysokie. Czy taka osoba naprawdę chciałaby z nami pracować? Po czasie okazało się, że podtrzymuje chęć współpracy. Kasię poznałam przez znajomą firmę. Zgodziła się na zasadzie wolontariatu pomóc przy korekcie tekstów do albumu „Matkość”. Zrobiła to tak profesjonalnie, że obiecałam sobie koniecznie podtrzymać ten kontakt. Teraz, po kilku miesiącach, tak jak Iwona, potwierdziła chęć stałej współpracy. To już dwie osoby, tak od razu, bez szukania… Nie mogłyśmy z Renią uwierzyć w taki „przypadek”. Potrzebowałyśmy jeszcze grafika. Wiedziałam, że trudno na rynku o takie osoby, a w naszym przypadku konieczne było dodatkowo spełnienie wymagań dotyczących wykluczenia. Tu już naprawdę los puścił do nas oko – po dosłownie kilku dniach w Fundacji zjawiła się Sonia; młoda dziewczyna, która dopiero wchodziła na rynek pracy, co oznacza, że formalnie była bezrobotna. I chciała zacząć swoją przygodę zawodową u nas. Okazało się, że jej podejście do projektowania jest takie, jakie najbardziej sobie cenię, oparte na zasadach User Experience, a sama Sonia lubi wykorzystywać w projektowaniu metodykę Design Thinking. No niewiarygodne, przecież ja napisałam o tym książkę… Teraz już mogłyśmy powiedzieć z Renią tylko jedno: „Przypadek? Nie sądzę…” Nigdy nie zapomnę zdziwienia komisji, która oceniając nasz projekt, wysunęła wątpliwość, czy uda nam się znaleźć osoby o TAKICH WYSOKICH kwalifikacjach i mojej satysfakcji, gdy zgodnie z prawdą mogłam powiedzieć, że już je znalazłyśmy.

Dziś, po kilku pierwszych miesiącach współpracy, mogę powiedzieć, że nie mogłyśmy wymarzyć sobie lepiej – oczywiście uczymy się współpracy, budujemy zasady, organizujemy procesy. Znacznie rozszerzyłyśmy zakres naszych działań, co widać już na naszej stronie internetowej, więc jest to wymagająca praca. Czasem coś trzeba zmienić, czasem poprawić. Ale mam poczucie, że w naszym zespole każdy czuje się odpowiedzialny za nasz wspólny rozwój. Mam poczucie, że jesteśmy na początku drogi do stworzenia miejsca pracy, w którym każdy może się rozwijać, ma przestrzeń, wpływ i dostęp do samorealizacji. Doceniam, że dziewczyny mówią o swoich pomysłach, zauważają co możemy ulepszyć, że mówią o tym i angażują się w tę zmianę. Mam nadzieję, że wspólnie stworzymy, krok po kroku, turkusową organizację. Taką prawdziwie turkusową, w której wszyscy są wspólnie odpowiedzialni za rozwój, ale są też uczciwie i adekwatnie do tego rozwoju wynagradzani. Trochę pracy przed nami, wierzę jednak, że to możliwe.

Wiem jednak, że aby to było możliwe, konieczna jest pełna akceptacja i poczucie wsparcia, nie tylko przestrzeń i wolność. Wiem to z doświadczenia, a teoria to tylko potwierdza. Jesteśmy istotami społecznymi, nie jesteśmy w stanie prawidłowo się rozwijać, jeśli nie czujemy się widziani. Spójrz na małe dzieci – by zyskać uwagę rodziców bywają czasem naprawdę nieznośne. Robią to, by wymusić na rodzicach zainteresowanie, chcą być z rodzicami w kontakcie. Wolą być ukarane, niż być niewidzialne, odrzucone. My, dorośli, także potrzebujemy przyjęcia przez innych ludzi. Problem niestety polega na tym, że jeśli nie przyjmujemy sami siebie, jeśli sami siebie nie akceptujemy i nie widzimy, to szukamy u innych uznania w niezdrowy dla nas sposób. Rezygnując z własnych potrzeb, granic, tylko pozornie chronimy siebie przed poczuciem odrzucenia i związanego z nim wstydu. Wstydu, który wciąż nam towarzyszy. To nie jest dobra droga. Nie prowadzi do samorealizacji i spełnienia, raczej do wypalenia, zmęczenia i frustracji, do poczucia bycia kimś nieistotnym. Dobra droga to praca nad gotowością, by nie bać się emocjonalnego zranienia, nie pozostawać w lęku i izolacji, mimo bycia nieidealnym. Jeśli poświęcimy nasze życie czekaniu na to, że staniemy się perfekcyjni, to zniszczymy nasze relacje i zaprzepaścimy okazję, by być z innymi w prawdziwej bliskości i akceptacji. Trzeba zaryzykować i otworzyć się. Trzeba też liczyć się z tym, że jednak nie wszyscy nas zaakceptują – to przecież niemożliwe. Ale i wcale nam niepotrzebne. Ważne, by mieć bliską osobę lub kilka osób, które nas wspierają. Z ich zdaniem warto się liczyć, bo są nam życzliwe. Nie jest natomiast dobre dla nas spełnianie oczekiwań wszystkich wokół. Pięknie mówi o tym Brene Brown, w książce „Z wielką odwagą. Jak odwaga bycia wrażliwym zmienia to, jak żyjemy i kochamy, jakimi rodzicami i liderami jesteśmy”, cytując słowa jednego z prezydentów USA:

Nie krytyk się liczy, nie człowiek, który wskazuje, jak potykają się silni albo co inni mogliby zrobić lepiej. Chwała należy się tej osobie, która jest na arenie, której twarz umazana jest błotem, potem i krwią, która dzielnie walczy, która wie, co to jest wielki entuzjazm, wielkie poświęcenie, która ściera się w słusznych sprawach, która w swych najlepszych chwilach poznała tryumf wielkiego wyczynu, a w najgorszych, gdy przegrywa, to przynajmniej przegrywa z odwagą, nie chcąc, aby jego miejsce było wśród chłodnych i nieśmiałych dusz, które nigdy nie poznały ani smaku zwycięstwa, ani smaku porażki.” Theodor Roosevelt, 1910 rok

No więc – odwagi.

Katarzyna Wojciechowska

Udostępnij: