Ogród to cudowna metafora życia. Na myśl o symbolicznym znaczeniu ogrodu od razu przychodzi do mnie frazeologizm – „gruntownie zadbani”… Kiedy tak się czujemy? Z jakiego gruntu czerpiemy siłę i moc? Moc, która może być sekretem długowieczności i szczęścia.

 „Wszyscy żywimy przekonanie, że życie powinno być czymś więcej niż walką o byt, że powinno być radosnym doświadczeniem, że ludzie są stworzeni do miłości. Kiedy jednak w naszym życiu miłości i radości brakuje, zaczynamy marzyć o szczęściu i puszczamy się w pogoń za przyjemnościami. Nie zdajemy sobie sprawy, że fundamentem szczęśliwego życia jest wewnętrzne, cielesne poczucie przyjemności, że bez niego życie staje się tylko smutną koniecznością i zawsze grozi katastrofą” (Alexander Lowen, „Przyjemność”).

Czasem jesteśmy zaskoczeni, że w bardzo niesprzyjających warunkach wyrasta kwiat; a czasem jesteśmy rozczarowani, że mimo naszej pracy i troski, roślina nie rozkwita. Czy taka sytuacja rodzi w nas niepokój? Pewnie tak, bo mimo że to tylko zbieg bliżej nieokreślonych okoliczności, to sytuacja odbiera nam poczucie sprawstwa, kontroli nad WŁASNYM ogrodem i zamieszkującą w nim roślinnością. Kiedy wszystko w naszym ogrodzie zależy od przypadku – tracimy też sens wysiłku wkładanego w jego pielęgnowanie.

A co jeśli mamy na coś wpływ, tylko brakuje nam informacji, wiedzy, umiejętności? Zastanówmy się – ktoś postawił przed nami dwa szklane naczynia wypełnione białymi, sypkimi substancjami. Wyobraźmy sobie, że nikt nas nigdy nie nauczył, czym się od siebie różni cukier i sól. A teraz ktoś od nas wymaga, byśmy podali mu sól, bo musi odrobinę doprawić zupę – zgodzisz się ze mną, że tylko przypadek sprawi, że nasz rozmówca tej zupy nie posłodzi…A zatem brak wiedzy rodzi określone konsekwencje – nie pozwala nam świadomie wybierać. Nie jesteśmy w stanie nakarmić się tym, czego potrzebujemy. Dopiero poznanie daje nam możliwość wyboru. Trzeba coś poznać, by umieć rozróżnić. Trzeba nauczyć się patrzeć i słuchać, by móc coś zobaczyć i usłyszeć. 

Ilu ludzi chce uważnie patrzeć i słuchać?

Patrzymy, a nie widzimy, słuchamy i nie słyszymy… Człowiek tak często zamyka się na poziomie strachu i lęku o przeżycie, że patrzy i słucha, ale nie jest w stanie zobaczyć i usłyszeć – żyje nieświadomie. Ktoś taki powtarza – „Nie mów do mnie, nie ruszaj, jest mi dobrze”. Taki człowiek zapewne w sytuacji „poruszenia” (z miejsca, w którym stoi od lat zamrożony strachem), zaczyna narzekać: „dlaczego tak jestem doświadczany?”. Tym sposobem jeszcze mocniej zapuszcza korzenie w jałowej glebie bezruchu. Podczas gdy właśnie wtedy, w takiej poruszającej sytuacji, można zobaczyć powód do rozwoju. „Każdy z nas na pewnym etapie życia – żyjąc w nieświadomości – odcina sam sobie mieczem głowę. George Lucas pracował nad scenariuszem do „Gwiezdnych Wojen” ze znawcą mitów Josephem Campbellem, który napisał kiedyś: ››Skarb, którego szukasz, kryje się w jaskini, do której boisz się wejść‹‹. Lubię też ten cytat, który mówi ››Trzymaj wszystkie swoje cienie przed sobą, bo tylko od tyłu, niewidziane, mogą Cię zaatakować‹‹– to idealne zdanie o samoświadomości.  (Brene Brown „Dary niedoskonałości”) Samoświadomość pozwala więc wyzwolić moc z energii życiowej i ukierunkować ją tak, by człowiek wzrastał i się rozwijał, a nie wydatkował energię na przysłowiowe „puszczanie pary w gwizdek”.

Możemy mieć wpływ na swoje przeznaczenie. Pora w to uwierzyć. Wiara jest przeświadczeniem o tym, czego się spodziewamy. Jeśli wierzymy w strach i lęk, tylko tyle dostaniemy, a życie to coś więcej. Więcej niż zabezpieczenie materialne, ale też więcej nić głaskanie się po głowach i mówienie: „będzie dobrze, jakoś przetrwamy”. Mam takie doświadczenie, że uważność na słowa powinna dotyczyć nie tylko tego, co mówimy, ale też tego, co słysząc, przyjmujemy jako własną prawdę.

Jak często „położeni na łopatki” powtarzamy – „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Jesteśmy wówczas przekonani, że tylko cierpienie jest naszym przeznaczeniem. Zaprogramowani jak automat powtarzamy – „musimy walczyć, bo życie to poligon i unikanie kul”. Unikanie, czego? Życia. Najpierw w nas ją wpojono, a potem przez cały spektakl naszego życia powtarzamy jak mantrę tę jedną kwestię: „życie to trud i znój.” Wierzymy w ten scenariusz tak bardzo, że nie umiemy przyjąć już innych życiowych ról. A nawet jeżeli nam przypadnie, zupełnie nieoczekiwanie, jakaś „szczęśliwa kreacja”, podejrzewamy w niej podstęp i czekamy aż deus ex machina zrobi swoje i spuści na nas „oczekiwane” przez nas nieszczęście. Wówczas znów poczujemy się komfortowo i  w roli, chociaż właśnie wtedy będziemy powtarzać: „dlaczego my i dlaczego nam się to wszystko przytrafia?”

A co z osobami, które odgrywają odmienną rolę – ci zadowoleni z życia, upojeni jego pięknem, których główną kwestią jest „zawsze dam radę, przecież jestem silny i szczęśliwy”.  Często okazuje się, że także ich zatrzymuje zwykły rozwojowy kryzys, np. odejście dzieci z domu. Zamykają się wówczas i zatrzymują w smutku. U kobiet taki czas to najczęściej menopauza, a i mężczyźni mają swoje pauzy. Ale, jako że byli uczeni zawsze stać w szyku bojowym, nie dopuszczą do siebie myśli o słabości. Jakie stosują ucieczki od dyskomfortowego, nieprzyjemnego uczucia, którego za wszelką cenę chcą uniknąć? Jeśli mają pieniądze to zapewne konsumują, zbierają i gromadzą przedmioty. Obkładają się nimi, jakby to miało zapełnić jakąś pustkę. „Mam wrażenie, że to desperackie pragnienie komfortu jest największą zarazą naszych czasów. Święcie wierzymy, że jeśli będziemy bogaci, ważni albo wpływowi, wykręcimy się jakoś od tego dyskomfortu. A to nieprawda: dyskomfort jest częścią ludzkiego doświadczenia, a przecież wiemy – im bardziej od czegoś uciekasz, tym bardziej to tobą zarządza. W książce cytuję Marka Aureliusza: ››To, co staje nam na drodze, staje się drogą‹‹”. (Brene Brown „Dary niedoskonałości”). Jeżeli nie stać ich na konsumpcjonizm, bywa, że uciekają w inne uzależnienie albo, nie zważając na konsekwencje wyparcia, wmawiają sobie, że wszystko udźwigną, byle tylko nie okazać słabości. I grają tę rolę, aż w końcu zabraknie im sił – i bohater umrze na scenie.

To, jak żyjemy, zależy zatem od tego, w co wierzymy. Jedyni widzą siebie jako aktorów odgrywających napisane przez los role – „życie musi być trudne”. Inni są przekonani, że to oni mają absolutną władzę nad spektaklem, decydują zatem o każdej swojej kwestii, więc „zawsze dadzą radę”. Zastanawiam się, ilu z nas potrafi spojrzeć na życie jak na szansę; ucieszyć się nim prawdziwie, zobaczyć coś poza jego trudem, ale także zaakceptować i przeżyć sytuacje, których nie możemy zmienić? Ilu z nas potrafi rozpoznać własne potrzeby? I wreszcie ilu z nas potrafi podążać za autentycznym życiem zgodnym z potrzebami, a nie wpojonymi w nas nieświadomie przekonaniami?

Psychologowie i medycy, ostatnio też naukowcy zajmujący się neuronauką, potwierdzają, że dualistyczna koncepcja natury ludzkiej – podział na ciało i duszę – jest nieaktualna i została zastąpiona holistyczną wizją człowieka. Jesteśmy jednością, a wszystkie elementy składające się na naszą tożsamość łączą się ze sobą i na siebie wzajemnie wpływają. Rozumiemy już więc, że emocje władają naszym ciałem. Ciało poruszane jest za sprawą umysłu zarządzanego przez mózg. Ten sam mózg ze swej natury jest bardzo oszczędny; kieruje tak powściągliwie procesami ciała, aby przy jak najmniejszym ubytku energii, człowiek mógł zrealizować swoje potrzeby i pragnienia. 

Warto w tym miejscu na chwilę się zatrzymać. W powszechnej świadomości pragnienia i potrzeby to właściwie wyrażenia synonimiczny, a na pewno bliskoznaczne. Intuicyjnie rozróżniamy potrzeby od pragnień koniecznością ich zaspokojenia. Potrzeby są dla nas przymusem, czymś bez czego, przynajmniej na poziomie fizjologicznym, nie możemy normalnie funkcjonować – jak np. niezaspokojona potrzeba snu może doprowadzić nas nawet do śmierci. Pragnienia lokujemy zaś w sferze „chcę” a nie „muszę”, wiążemy je raczej z pewnymi oczekiwaniami, których spełnienie ma zagwarantować nam szczęście. Tymczasem psychologia rzuca na ten problem inne światło. W psychologii potrzebę definiuje się jako trwałą właściwość człowieka, bez zaspokojenia której, człowiek nie może osiągnąć albo utrzymać ważnych dla niego stanów czy celów. Potrzeby są wspólne dla wszystkich ludzi (i jest ich całe mnóstwo – zachęcam do przejrzenia listy stworzonej przez Marshalla Rozenberga, która potrafi mocno zaskoczyć), podczas gdy pragnienia zależą od konkretnej narracji o życiu. Sposób, w jaki zaspokajamy nasze potrzeby, jest właśnie pragnieniem, np. co to znaczy być kochanym? Kiedy czujesz, że jesteś kochany, co wtedy myślisz?: „jestem bezpieczny”, „mam wsparcie”, „wzbudzam zachwyt”, „dzielę z kimś życie”, „należę do kogoś”, „jest mi dobrze”. To, które z tych przekonań jest Ci bliskie, decyduje o tym, jak realizujesz swoją potrzebę. Pragnienia są więc naszym odbiciem i naszą wewnętrzną narracją o własnych potrzebach.

Potrzeby i związane z nimi pragnienia mają swoją hierarchię. Kiedy zaspokoimy już te „najpotrzebniejsze z potrzebnych” rozwijają się w nas następne – materialne, odzwierciedlające naszą potrzebę uznania lub fizycznie nieuchwytne, często nazywane „potrzebami duszy”. Człowiek nie zawsze i nie często pozostaje jednak przy nich na dłużej, co w słowa poezji ubrała przepięknie nasza noblistka, Wisława Szymborska, w wierszu „Trochę o duszy”: 

„Duszę się miewa.

Nikt nie ma jej bez przerwy i na zawsze.

Dzień za dniem, rok za rokiem

może bez niej minąć.

[…]

Możemy na nią liczyć

kiedy niczego nie jesteśmy pewni,

a wszystkiego ciekawi.”

Nie pozostajemy przy nich z różnych powodów. Czasami, bo rzeczy fundamentalne stają się nagle pierwszą potrzebą, jak wówczas, kiedy zabraknie nam zdrowia:

„Kiedy ciało zaczyna nas boleć i boleć,
[dusza – przy. red.] cichcem schodzi z dyżuru.”

Innym razem, bo jesteśmy pochłonięci materialną stroną życia i przedmiotowym potwierdzaniem własnej wartości:

„Jest wybredna:

niechętnie widzi nas w tłumie,

mierzi ją nasza walka o byle przewagę

i terkot interesów.”

A czasami, bo zwrócenie się ku wnętrzu jest dla nas za trudne i wolimy rozmowy o niczym:

„Na tysiąc naszych rozmów
uczestniczy w jednej,

a i to niekoniecznie,
bo woli milczenie.”

Ważne słowa. Kiedy ich waga jest tak ciężka, że zaczyna nas przygniatać? A kiedy ich ciężar daje nam siłę? Zbyt trudne pytania w tym momencie? Zacznę od łatwiejszego stwierdzenia. Zaczynamy sobie uświadamiać, że słowa mają wielką moc, gdy pojawia się strach przed tym, co słyszymy. To lęk jest tym wew. alarmem, który poprzez objawy w naszym ciele daje znać, że powinniśmy zareagować. Coś się wydarzyło, czego nie możemy pominąć, wobec czego nie możemy być obojętni. W takiej sytuacji możemy mocniej wrosnąć w ziemię i zasłonić uszy – co pozwoli nam nadal trwać w bezruchu ignorując objawy. Możemy też pozwolić wiatrowi się pochylić, aby potem świadomie czerpać z tego bodźca, który nas poruszył. Wracając na koniec do pytania z początku – kiedy jesteśmy gruntownie zadbani? Pozostawiam to pytanie otwarte w Twojej głowie… Mam nadzieję, że tym artykułem udało mi się choć trochę Cię do odpowiedzi przybliżyć, a może, tylko tak mi się wydaje, że mam o tym temacie zielone pojęcie.

KRIF

Udostępnij: