„Jesteśmy niewolnikami niepotrzebnych złotych rad. Wierzymy im, bo dopasowują się do nas niczym druga skóra. Stają się nie tylko strefą komfortu, ale ucieczką. (…) Świat, nawet najbardziej toksyczny i zły może okazać się najbezpieczniejszy, bo jest czymś co znamy”.

Damsko męski punkt widzenia, to sposób by opowiedzieć o tym samym temacie z dwóch różnych perspektyw. Marcin Pagieła w swoim felietonie napisał piękną historię ludzi, która dodaje nadziei i pokazuje, że mimo trudności można wzajemnie się wspierać. Długo chodziłam z tym tematem nie wiedząc zupełnie, co mam napisać, bo moje doświadczenie z powrotem do pracy jest niestety dość trudne. Chciałam nawet zrezygnować i oddać temat komuś innemu, ale gdyby nie trudne doświadczenie nie byłoby dobrego zakończenia, a ono jest. Oddaję Wam więc moją historię. 

Ważne by być wdzięczną sobie samej doceniając swoją odwagę 

Smutek przychodzi nam łatwo, nie wymaga zbyt wielkiego wysiłku. Ale czy znajdujesz czas, by choć przez chwilę tańczyć z ręką do góry?

Czy jesteś w stanie odpowiedzieć sobie, kiedy i z jakiego powodu się śmiejesz? Dlaczego tak rzadko? Założyłam z góry, może niesłusznie, że nie śmiejesz się zbyt często. Może oceniam to na podstawie własnych doświadczeń? Może rzeczywistość, w której żyjemy obecnie, nie trąci optymizmem, a wręcz jest powodem wielu depresji, smutku czy zwątpienia i rezygnacji? Może sytuacja, w której tkwisz, nie daje powodu do radości? A może sama/ sam z tej radości świadomie rezygnujesz? 

Kiedy byłam małą dziewczynką i wygłupiałam się z innymi dziećmi śmiejąc się czasem z błahych powodów, babcia gromiła mnie mówiąc: „nie śmiej się tak, bo po śmiechu zawsze przychodzi płacz”. Uwierzyłam jej. Nie miałam powodu, by jej nie wierzyć, przecież była najmądrzejszą osobą, jaką znałam. Włączałam więc w sobie hamulec, a kiedy czułam się zbyt rozbawiona, szybko myślałam o rzeczach smutnych by zatrzymać śmiech. Niestety uwolniłam się z tej głupoty dopiero niedawno. Ta dziwna lekcja szła ze mną całe życie, a śmiech raczej kojarzył mi się z kiepskimi konsekwencjami. Jesteśmy niewolnikami niepotrzebnych złotych rad. Wierzymy im, bo dopasowują się z do nas niczym druga skóra. Stają się nie tylko strefą komfortu, ale ucieczką. To wygodna wymówka, bo przecież wszyscy tak robią. W moim życiu takich stref komfortu było wiele. Usprawiedliwiałam nimi strach, może wygodę, a może tak po prostu wydawało mi się, że przecież jest to normalne. Świat, nawet najbardziej toksyczny i zły może okazać się najbezpieczniejszy, bo jest czymś co znamy. Bo potrafi my się w nim poruszać. 

Nie wiem nawet dlaczego dopadła mnie ta refleksja na temat radości, ale chyba coraz częściej widzę w tych historiach z dzieciństwa początek problemu, który idzie ze mną niczym zły

cień przez całe dorosłe życie. Siedziałam dzisiaj w kawiarni, bez pośpiechu pijąc kawę. Czekałam na spotkanie służbowe…ale patrząc przez okno na zabieganych ludzi ogarnęło mnie niezwykłe uczucie wdzięczności. Wdzięczności do samej siebie. Myślę często o tym, jak udało mi się znaleźć w miejscu, w którym jestem. Myślę o tym minionym czasie pamiętając jak trudna, była to droga. Ci, którzy patrzą na nas z boku, oceniają nas często właśnie w danym momencie naszego życia. A przecież mogłam teraz być gdzie indziej i mogłam robić zupełnie coś innego. Być może nadal nie umiałabym się śmiać… A dzisiaj śmieję się wyjątkowo często z poczuciem wielkiej wolności. 

O tym, jakiej przemocy psychicznej i ekonomicznej doświadczałam w swoim małżeństwie przekonałam się dopiero, gdy postanowiłam wrócić do pracy zawodowej. Ale rozpoznawałam tą przemoc i nazywałam ją krok po kroku dopiero przez ostatnie 5 lat. Uczyłam się wypowiadać emocje na głos i oceniać, które z nich były złe, a które dobre. 

Wszystko zaczyna się jakąś historią… Moja starsza córka bardzo chorowała od urodzenia. Spędzałam kilka miesięcy w ciągu roku. Ciągle brałam zwolnienia z pracy, urlopy – nawet bezpłatne. Praca na etat nie miała już sensu, w dodatku, że córce orzeczono niepełnosprawność z wymogiem stałej opieki. Mąż nawet trochę się ucieszył, byłam w końcu w domu. Przejęłam więc wszystkie domowe obowiązki, nawet koszenie ogrodu, czy odśnieżanie zimą. By nie czuć się zupełnie nieproduktywna brałam wszystkie zlecenia, które mogłam wykonać w domu. Wolne chwile spędzałam też na drobnych artystycznych pracach, które z czasem były zastrzykiem gotówki. Nie był to jednak ani pewny, ani stały dochód. Zasiłek na córkę był marny, ale zawsze coś. Tylko, że to coś zawsze przeznaczałam na dzieci, bo na kieszonkowe od męża nie mogłam liczyć. Nie mieliśmy wspólnego konta, nie miałam dostępu do gotówki. Musiałam pytać, czy mogę kupić sobie gazetę i środki higieniczne. Stałam się mistrzynią w przeszywaniu starych ubrań i robieniu czegoś z niczego. A i tak, gdy wyprowadzałam się z domu okazało się, że moja szafa mieści się w jednej torbie. Bo przecież, skoro nigdzie nie wychodziłam, to po co mi sukienki czy bluzki. Brak pracy zawodowej pozwolił mi poświęcić czas córce. Pojawiła się później kolejna ciąża i druga córka. Byłam nawet zadowolona, że będąc w domu mogę spokojnie spełniać się w macierzyństwie. 

Niestety ten dobry czas był ciągle mącony przez pretensje męża. Denerwowało go coraz bardziej moje bycie w domu, ale o powrocie do pracy również nie chciał słyszeć. 

Najtrudniejsze było znoszenie nieustannego wypominania, że nas utrzymuje, że jestem niewdzięczna, że mam dużo szczęścia, bo gdyby nie on…. Każdy powód do krzyku był dobry, a później kara i pozbawianie nawet najdrobniejszych kwot. Zaciskałam zęby, płakałam w poduszkę i czułam się, jakby świat o mnie zapomniał. Tkwiłam w tym kilka lat, aż stan córki był na tyle dobry, że mogłam podjąć próbę pójścia do pracy. W swojej naiwności nie przypuszczałam jednak, że mój powrót do pracy będzie tak trudny i zakończy się rozwodem. Dzisiaj wiem, że to nie moja praca była powodem rozwodu i kryzysu, ale ten związek po prostu był toksyczny. Już sam powrót do pracy po wielu latach przerwy jest bardzo dużym stresem. Rynek okazuje się być już zupełnie obcy, a ty wypadasz z obiegu. W dodatku, gdy jedyną rzeczą, którą potrafisz, jest bycie dziennikarką. Wydaje się, że to nic trudnego, ale tak naprawdę to nauka prawie od podstaw. Mój zawód to znajomość ludzi, samorządowców, uchwał, które wciąż się zmieniają. Zmieniają się rzecznicy prasowi, urzędnicy, działacze czy lokalni liderzy. Nagle wypracowane kiedyś nazwisko nic nikomu nie mówi, a każdy, nawet młodszy kolega traktuje cię jak przysłowiowego żółtodzioba. Cudem jest, gdy w ogóle uda ci się gdzieś znaleźć pracę, w dodatku gdy mieszkasz na prowincji. Zanim udało mi się dostać pracę w mediach, zrobiłam kurs florystyczny i podjęłam pracę na pół etatu w kwiaciarni. Czasem pomagałam też w kawiarni znajomych i pisałam dla lokalnej gazety. 

Każde wyjście do pracy przepełnione było lękiem o kolejną awanturę w domu. Bo przecież źle się ubieram, bo po co to robię w ogóle? Bo zaniedbuję dom… zaniedbuję dzieci. Bo to egoizm i pewnie mam jakiś kryzys… Bo co to w ogóle za praca? I dlaczego, i jakim prawem wydałam pieniądze na kosmetyki, czy nowe spodnie? No i ciągłe telefony. A jak nie odebrałam, to już wiedziałam, że powrót do domu będzie trudny. Później prowokacje kłótni z dziećmi i telefony od córek: „mamo wracaj do domu”. Choć i tak największą złośliwością było mówienie, kiedy wychodziłam: „baw się dobrze”. Później córki miały pretensje, że zamiast pracować miło spędzam czas, a je zostawiam. Dzisiaj wiem, jak bardzo było to okrutne. Wtedy płakałam i powtarzałam sobie, że nie mogę się poddać. Wypracowałam sobie wtedy sposób, który pomaga mi do dzisiaj. Gdy jest trudno, staję przed lustrem i patrząc sobie w oczy mówię głośno: „dasz Mała radę”. 

Przemoc emocjonalna czy ekonomiczna w naszym kraju jest nadal bagatelizowana. Bo przecież gdy mąż trochę pokrzyczy, nie dzieje się nic złego. Przecież jest zmęczony i przepracowany. Nie pije i nie masz siniaków, więc jaka to przemoc? Ślizgamy się po wymiarze sprawiedliwości, a nawet rozmowa z policjantem od razu ściągnie cię na ziemię. Nie masz szans w tej machinie. Jeśli na swojej drodze nie spotkasz nikogo, kto powie Ci, jak radzić sobie z taką przemocą, jeśli nikt nie powie Ci otwarcie – tak jesteś ofiarą przemocy, będziesz w tym tkwić usprawiedliwiając każde, nawet najbardziej „chujowe” zachowanie. 

Tych niewidocznych siniaków w sobie masz wtedy nieskończenie dużo, pojawiają się z czasem głębokie rany, które na zawsze zostaną już twoim znamieniem. Skazą, która nie da o sobie nigdy zapomnieć. By usiąść w tej kawiarni pijąc bez pośpiechu kawę potrzebne było pięć lat ciężkiej pracy. To wiele złych dni, problemów i łez. To trudny rozwód. To pięć lat walki w samej sobie, by uwierzyć, że jestem coś warta. To również kłopoty ze zdrowiem, to zawał po drodze. Problemy z bezsennością. To pięć lat szarpania się o przetrwanie i lęk, czy będę miała jutro za co nakarmić dzieci, czy zapłacić czynsz. By tu usiąść przebyłam drogę ponad 700 km. Spakowałam swój marny dobytek, by zacząć życie na nowo. Wolna od bliskości toksycznego byłego męża. Nikt nie rozumie, dlaczego wybrałam właśnie to miejsce. Mogłam przecież wybrać każde inne. Gdy jednak mam chwilę, jadę na plażę. Stojąc przed widokiem otwartego morza oddycham spokojniej. Czuję się wolna, cicha w środku, a całe moje ciało się rozluźnia. Napięte jak struna do bólu mięśnie odpuszczają. Mogę na chwilę nie myśleć o niczym. Mogę nie myśleć o tym, co za mną i o kłopotach które są przede mną, bo przecież nie jestem od nich wolna. Ale zawsze jestem wdzięczna sobie samej za odwagę i wytrwałość. 

Od pięciu lat pracuję jako dziennikarka w Gazecie Codziennej i jestem redaktorką naczelną Tramwaju Cieszyńskiego. Od kilku lat redaguję Tramwaj Turystycznie. Byłam współtwórczynią projektu „Ja tu i teraz” oraz wydania specjalnego „Tramwajem do zmian”. Jestem autorką cieszyńskiej akcji społecznej „Stop przemocy”. Od kilku miesięcy mieszkam w Słupsku redagując Tramwaj Słupski. W ostatnim czasie podjęłam szkolenie w Akademii Demokracji Socjalnej. Ale przede wszystkim jestem mamą dwóch cudownych córek.

Urszula Markowska

Udostępnij: