„Kiedy żona czasami złości się na ich dzieci, (…) on w duchu swojego doświadczonego serca cieszy się i raduje, że wyrośli na niezależnych, odważnych ludzi, że nie boją się walczyć o swoje, że stawiają granice…”
Mały Mareczek uwielbiał robić to godzinami.
Brał dużą kartkę w kratkę, ołówek, temperówkę, linijki i rysował. Wkładał w to całe swoje dziecięce serce, całą swoją staranność, całą uwagę, czyli właściwie całego siebie. Linie były poziome i pionowe, rzadko skośne, często gumował, na co się bardzo złościł, bo zawsze jakiś ślad po tym gumowaniu na pracy zostawał.
Zazwyczaj obraz zajmował większość kartki, czasami, kiedy miał większy rozmach w ręce, niemal wyjeżdżał poza arkusz, przez co musiał łączyć kartki taśmą klejącą, a rysunek tracił wówczas na okazałości. Zawsze robił to z dużą atencją i zaangażowaniem, o czym świadczyć mógł przygryzany przy tym język.
Kiedy skończył, odkładał wszystkie przybory na bok, strzepywał resztki uparcie przyklejających się do kartki paprochów z gumki, te bardziej niesforne przeganiał rękawem swojego sweterka, brał pracę do obu rąk – te sklejone musiał oglądać niczym mapę, prostował ręce, aby poszerzyć przed sobą perspektywę własnej pracy, ale i prężył tułów, dodając dostojeństwa prezentacji. Miał również świadomość, iż jest on jedynym podziwiającym swoją pracę, taką miał wyjątkową funkcję autora i jedynego widza jednocześnie.
Nacieszył wzrok, wzbudził w sobie dumę, wyciągnął z dna szuflady granatową dużą teczkę, w której sporo było jego prac. Może dla innych byłyby one wszystkie podobne do siebie, ale nie dla niego, dla Mareczka każda kartka była wyjątkowa i różniąca się od poprzedniej. Każdy namalowany przez niego projekt hotelu, dużego budynku był w jego oczach inny i wyjątkowy. Większość zaprojektowanych (jak wówczas nazywał to, co robił) hoteli miała kształt podłużny, budowle były długie, a wysokie zaledwie na kilka pięter. Pewno projektował jedynie takie, ponieważ mieszał w górach i tylko takie znał, bo takie widział.
Chyba tylko raz Mareczek namalował wysoki niczym Novotel w centrum Warszawy hotel.
Prace jego powstawały w szarej rzeczywistości kraju, i choć były to już czasy niezależnej Polski, to te projekty bardziej były kształtem, topornością, kolorem podobne właśnie do Novotelu w Warszawie niż do stojącej obok niego obecnie fantazyjnej, mieniącej się kolorami, kształtnej, pięknej, zakręconej Złotej 44.
Mały Mareczek nawet jak stawał się dużym Markiem, a później dorosłym Panem Markiem nie potrafi ł zawalczyć o swoje marzenia, o to kim naprawdę chciałby w życiu być, jakie wykształcenie zdobyć, jaki kierunek swojego zawodowego życia obrać. Może działo się tak, bo wyniósł to z domu rodzinnego, gdzie swoja wizja życia mogłaby być odebrana jako nieposłuszeństwo, może nie potrafił wyartykułować swojego zdania nader mocno i głośno, może zadziałała nadmierna odpowiedzialność za rodzinę, choć był przecież wtedy tylko dzieckiem, a może po prostu sam nie wiedział, czego dokładnie chce.
Kiedyś zastanawiał się nad tym, dlaczego tak postępował, jednak teraz już zostawił te wątpliwości, wszak wspólnie z psychoterapeutą doszli do wniosku, że zostawiają poszukiwanie przyczyn tamtych decyzji.
Życie Marka potoczyło się tak, że poszedł na studia, które go nie interesowały, ale były wygodne, bo blisko domu. Ale jakże im było daleko od ukochanej Mareczka architektury.
Jakże te przedmioty go nie potrafiły zaintrygować, ująć, porwać.
Ukończył zarządzanie i marketing, jeszcze na studiach rozpoczął pracę. Ambicji, zaangażowania, pracowitości, ciekawości świata ciężko mu było odmówić, więc piął się w tej pracy coraz wyżej, awansował coraz dalej, im bardziej zapominał, jak tej pracy nie lubi i poświęcał się jej bez reszty, tym lepsze wyniki osiągał. W życiu Marka pojawiała się kochająca i kochana żona, dzieci i nawet pies szczególnie merdający ogonem na widok swojego Pana.
Marek był sumiennym pracownikiem, nawet nie zauważył, kiedy stał się jednym z (ale za to bardzo ważnym!) trybików w korporacyjnej machinie, jak bezszelestnie wykonywał wszystkie korpo najdurniejsze nawet procedury, jak nie negował, nie opierał się, jak tylko wszystko akceptował, pracował, by – w sumie jak się teraz zastanowić – właściciel jego firmy miał, jeszcze więcej niż ma.
Z biegiem zawodowej kariery Marek miał jednak coraz częściej złość na siebie i na pracę, którą wykonywał, na to, że to przecież nie jest to, o czym marzył, nie jest tym, kim chciał zawsze być, nie kocha tego co robi. Jak jechał w delegacje, to z rozrzewnieniem patrzył na piękne budynki, na zaprojektowane z rozmachem hotele, raz je podziwiał, raz się frustrował, że on by na to nie wpadł, że on nie ma takiej fantazji w swojej głowie – no dobra – że nie miałby takiej fantazji, bo teraz w głowie to on ma polot taki, że jak się poderwie, to w chwili szaleństwa do pracy w garniturze bez krawata przyjdzie…
Coraz częściej czuł zmęczenie, ból w plecach, tracił apetyt, źle sypiał. Najgorsze były niedziele, tak popołudniu, kiedy w głowie miał już myśli o poniedziałkowym powrocie do pracy, już był niespokojny, drażliwy, zaczepny do żony i do dzieci, nawet na psa warczał. Wypisz wymaluj wszystkie modelowe objawy wypalenia zawodowego.
Z czasem jego organizm znalazł drogę do ośrodka nagrody i konsekwentnie przez jakiś czas organizm Marka podążał tą drogą – zauważył, że drink po pracy doskonale go relaksuje, rozluźnia, uspokaja, a nawet dzięki niemu, no dobra, może dzięki drugiemu, a najlepiej to trzeciemu wprawia go w dobry nastrój. Pozwala na chwilę zapomnieć. Działa jak balsam…
Ten sposób radzenia sobie Marka z otaczającą go zawodową rzeczywistością trwał jakiś czas, trwał, dopóki mądra żona Marka nie powiedziała – dosyć…
Wtedy Marek trafił na fotel do gabinetu Pani Iwony. Pani Iwona przez wiele tygodni jedynie słuchała opowieści o Mareczku, Marku i o marzeniach Pana Marka. O jego skrywanych fantazjach, niezrealizowanych pomysłach młodego człowieka i pogubieniu w dorosłym życiu. Przez te wszystkie miesiące Pani Iwona konsekwentnie podążała za swoim pacjentem, stwarzając jedynie w jego wnętrzu przestrzeń do odkrywania tego, czego on sam chce, co on sam wie. Była z nim przy jego rozterkach, podawała pudełko chusteczek, kiedy trzeba było i wskazywała obszary, których Marek nie zauważał. Patrzyła na smutne oczy, kiedy mówił o swojej pracy i na uśmiechnięte i szczęśliwe, kiedy opowiadał o swojej rodzinie i o tym, co chciałby naprawdę robić w życiu, co kochało jego serce.
Jakaż była radość Pani Iwony, kiedy na jednym ze spotkań dowiedziała się, że Marek w końcu dojrzał – podjął decyzję i zapisał się na studia podyplomowe z podstaw architektury, z jakim za chwytem słuchała, że dla Marka nic to, że pewno będzie tam najstarszy, że nie wie, czy podoła, czy będzie umiał gumkę i ołówek z dzieciństwa zamienić na rysik bluetoothem połączony z macbookiem. Zobaczyła po raz pierwszy, od kiedy się do niej zgłosił, że oczy Marka są przepełnione radością, błyskiem, że nawet nie daje jej dojść do głosu wciąż snując plany zawodowe na resztę swojego życia.
Pani Iwona zauważyła, że siedział już nawet inaczej w tym fotelu. Kiedy przyszedł, fotel wydawał się być większy od Marka, teraz ciężko było zauważyć fotel, bo cały zapełniał podekscytowany, promieniejący Marek. Marek adept architektury.
Czy się Marek bał zrobić ten milowy dla niego krok – pewnie, że się bał, ale wiedział, że niczego innego na świecie nie pragnie bardziej, że stoi za nim żona ciesząca się, że jego coraz częstsze sięganie po kieliszek w porę zostało uchwycone, że dzieci będą miały szczęśliwego ojca. Markowi wtedy wydawało się, że nawet jego pies cieszy się z tej decyzji, w pełnią ją akceptuje i jeszcze mocniej merda ogonem.
Mimo świadomości, że idzie w nieznane, że co miesiąc na konto w banku nie wpłynie jak zawsze pokaźna sumka mająca wynagrodzić stres i nerwy, że trzeba oddać samochód służbowy, że nie może (wierzył, że póki co) obiecać rodzinie narciarskich wakacji w słonecznej Italii i plażowania na hiszpańskich wyspach, mimo tego wszystkiego czuł się, jakby teraz było to lato te dwadzieścia parę lat temu, kiedy kończył studia i fantazjował sobie w głowie, że jest to samo lato, ale on ukończył inne studia,
ukochaną architekturę.
Marek ma w sobie teraz więcej radości i chęci do życia niż miał kiedykolwiek. Kiedy żona czasami złości się na ich dzieci, że są niesforne, że robią wszystko po swojemu, że nie słuchają mądrych życiowych rad, że nie chcą iść na studia, tylko robić jakieś dziwne rzeczy w życiu, on w duchu swojego doświadczonego serca cieszy się i raduje, że wyrośli na niezależnych, odważnych ludzi, że nie boją się walczyć o swoje, że stawiają granice, ba! nawet przesuwają granice swojej wyobraźni, a tym bardziej rodziców, że wierzą w niepopularne idee, że są niezależne, że są wierne swoim ideałom i tworzą własne życiowe transparenty, że są szczęśliwe.
Kiedyś na spacerze z psem i młodszym synem w rozmowie zapytał o jakiś jego kolejny szalony pomysł i jakaż była duma, kiedy syn powiedział, że on nie boi się swoich pomysłów i wyborów pomimo mogących go spotkać konsekwencji, bo zawsze trzeba walczyć o marzenia, zawsze trzeba pozostać w zgodzie z sobą, zawsze nawet na starość (ta „starość” go troszkę zabolała) można zmienić siebie i swoje życie na lepsze, tak jak zrobił to tata, który pokazał, że wystarczy chcieć…
Dobrze, że Marek miał ciemne okulary, bo nie było widać zaszklonych ze wzruszenia oczu, tylko czapeczkę naciągnął bardziej na czoło, rzucił psu patyk, ten jednak nie podjął aportu, wszak on też mimochodem był biernym świadkiem rozmów o niezależności w życiu.
Mądra psina…
Marcin Pagieła